Tytuł strony nie do końca oddaje trasę podróży jaką odbyliśmy, ale to właśnie Kalifornia zauroczyła nas kulinarnie. Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy w San Francisco potocznie zwanego The City – kulinarnej mekki, gdzie wpływy mniejszości etnicznych stworzyły niesamowitą fuzję smaków. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie piekarnie i kawiarnie w The City. San Francisco sourdough bread to słynny chleb na zakwasie, który podobno trzeba upiec nad Pacyfikiem, aby smakował jak trzeba. Specyfika klimatu zatoki wpływa na rozwój zakwasu i ostateczny smak chleba. W Fisherman’s Wharf bardzo turystycznym zakątku SF znajduje się piekarnia Boudin, która szczyci się zakwasem z czasów gorączki złota. Dzięki otwartej, oszklonej piekarni możemy przyjrzeć się pracy piekarzy, podziwiać piękny chleb, a także spróbować go w znajdującym się obok sklepie z garmażem. My w Fisherman’s Wharf zjedliśmy szybki lunch i o ile koktajl z kraba z krewetkami był pyszny, to kalmary okazały się już dość gumiaste i niezjadliwe.
W słynnej Tartine Bakery mogłabym śniadaniować codziennie. Moje niestety jedyne śniadanie w Tartine, zjadłam w przemiłym towarzystwie Moniki z Gotuje, bo lubi, która zabrała nas jeszcze w kilka niezwykłych miejsc. W Tartine zamówiłam znaną mi do tej pory jedynie ze zdjęć morning bun czyli śniadaniową bułeczkę, o której wciąż nie mogę zapomnieć… Monika zamówiła biszkopt przekładany cytrynowym kremem z wyśmienitą bezą. Łakocie popiłyśmy pyszną kawą i ruszyłyśmy do kolejnych cukierni.
Po Tartine przyszła kolej na Dandelion Chocolate i Craftsman and Wolves. To była rozpusta, o której ciężko mi pisać:-) Poziom cukru i szczęścia sięgnął zenitu!
Każdemu odwiedzającemu to magiczne miasto polecam koniecznie spróbować jednej z rolek w Sushirrito, moim zdaniem najlepsza jest Geisha’s Kiss, oraz Lava Nachos – ryżowych chipsów pokrytych grubą warstwą pikantnego tuńczyka, roztopionego sera i guacamole:-) Sushirrito łączy ze sobą tradycje kuchni japońskiej i meksykańskiej w bardzo udanych kombinacjach, codzienna kolejka w porze lunchu potwierdzała jakość jedzenia.
Kolejnym obowiązkowym przystankiem jest kanapka z pulled pork w La Torta Gorda, na którą zabrała nas Monika w drodze na Bernal Highs, skąd rozpościerał się piękny widok na zatokę. Niestety nie mam zdjęć wspaniałości jakie zjedliśmy na kolację w Mission Chinese Food, a brzuszek i wędzony w herbacie węgorz pozostaną na długo w mojej pamięci.
Z San Francisco, żegnaliśmy się w sobotę dzięki czemu mieliśmy szansę jeszcze uczestniczyć w Farmers Market w Ferry Plaza, gdzie wybór eko produktów i pysznego jedzenia przyprawiał o zawrót głowy.
Po uciechach wielkiego miasta ruszyliśmy w stronę Parku Yosemite i Parku Narodowego Sekwoi, jadaliśmy w małych knajpkach delektując się kuchnią lokalną i ciesząc oczy niezwykłą przyrodą. Po drodze oczywiście żywiliśmy się również w food trackach gdzie szczególnie dania kuchni meksykańskiej są na bardzo wysokim poziomie.
Dotarliśmy do Las Vegas…
i było pięknie:-) O Vegas myślałam z lekkim przymrużeniem oka, nie sądziłam, że będę się tam tak dobrze bawiła. Do miasta wjechaliśmy po zmroku, po całym dniu jazdy przez pustynię. Rozświetlona tysiącem świateł oaza na pustyni zrobiła na nas ogromne wrażenie. Spędziliśmy tam kilka dni oddając się rozkoszom hazardu, zwiedzając kasyna – a jest co zwiedzać – i objadając się w hotelowych bufetach:-) Las Vegas to nie tylko kasyna, to także Art Factory gdzie w Bar Bistro zjedliśmy jeden z lepszych posiłków w trakcie tej podróży. W przemiłej knajpce połączonej z galerią zamówiliśmy burgera z wołowiny z kobe z pancettą, chorizo, serem manchego, białym cheddarem i marynowanymi szalotkami podanego w mięciutkie brioszce:-) Burger był pyszny, jednak to krewetki w sosie z masła aromatyzowanego hiszpańskim sherry były obłędne!
Na kilka dni opuściliśmy Las Vegas i ponownie ruszyliśmy w drogę, tym razem naszym celem był Wielki Kanion, Tama Hoovera i Dolina Śmierci – jedzenie w barach przydrożnych szokowało wielkością porcji, ale jakościowo było bez porównania do naszych dotychczasowych doświadczeń. Było za to bardzo “filmowo”. Wróciliśmy do Vegas gdzie znowu nie udało nam się wygrać i ruszyliśmy do Los Angeles.
LA opanowane jest przez kuchnię latynoską, food trucki serwują wyśmienite kanapki z głowizną, podrobami i pico de gallo. Przejedzeni jednak meksykańskimi smakami szukaliśmy wrażeń kulinarnych na Farmers Market, który nas nie zawiódł. Hala targowa wypełniona jest sprzedawcami i małymi stoiskami gdzie na miejscu przygotowywane są posiłki z lokalnych produktów. Piłam tam wyśmienitą kombuchę, czyli napój ze sfermentowanej herbaty, coraz modniejszy w USA i podziwialiśmy stoiska mięsne.
Przemiły sprzedawca mięsa ze zdjęcia powiedział nam o Wurstkuche – miejscu z wyśmienitą kiełbasą i jeszcze lepszym piwem. Kolejny Art District zaskoczył nas rewelacyjnymi knajpkami. Zjedliśmy pyszne kiełbaski podawane w wypiekanych na miejscu bułkach z niesamowitymi dodatkami. Koncept Wurstkuche opiera się na niemieckich piwiarniach, w których można napić się piwa i zjeść kiełbasę z kapustą. Niby nic oryginalnego, a jednak. Wnętrze jest bardzo nowoczesne, w ofercie posiada bardzo szeroki wachlarz rzemieślniczych piw i egzotycznych kiełbasek z jagnięciny, królika, kaczki, węża, a także w opcji wegetariańskiej np. z bakłażanów. Zawsze słuchajcie rzeźnika, on wie gdzie można zjeść dobre mięso:-)
W trakcie rozlicznych wizyt na targach miejskich nie oparliśmy się również kanapce z pastrami, nie było źle jednak nowojorski Katz’s nie ma sobie równych. W ostatnich dniach wakacji nad oceanem w Venice Beach objadaliśmy się głównie kuchnią kreolską – kanapki ze smażonymi ostrygami, krabami czy krewetkami, popijane bardzo słodką mrożoną herbatą były naszym lunchowym rytuałem.
Kalifornia to kulinarna rozpusta. Często żałowałam, że nie mam trzech żołądków, aby spróbować więcej. Dobrej jakości jedzenie nie jest tanie, ale jest powszechnie dostępnie. Masz wybór: albo zjeść tanio i niestety niezdrowo w sieciówkach, które pękają w szwach, ale cenowo nikt ich nie przebije, albo zjeść drożej ale pysznie i zdrowo. Ja jestem zauroczona jedzeniem, niezwykłą przyrodą i ludźmi zachodniego wybrzeża. Na pewno warto.
Fisherman’s Wharf to najgrosze miejsce w mieście na jedzenie, wroga bym tam nie wysłała ;))
Za to wiele bym teraz dała za sushirrito na talerzu przede mną!
Ula, zgadzam się całkowicie! A sushirrito noszę w sercu:-)